Riding in the rain
Międzynarodowy zlot motocykli Indian w Norwegii 2023
Ta niecodzienna impreza jest organizowana co roku w różnych miejscach Europy. To wielkie święto dla wszystkich miłośników Indiana. Większość klubów europejskich, oraz Australia i Nowa Zelandia, są zrzeszone w Federacji Indiana. Wielka rodzina nad którą czuwają prezydenci klubów spotykając się co roku, ustalając terminy zlotów oraz omawiając najważniejsze sprawy związane z działalnością klubów. Decyzja o terminie zlotu organizowanego przez klub norweski zapadła już 10 lat temu. Dwa lata pandemii spowodowały przesunięcie tego terminu na ten rok tzn 2023. Członkowie klubu byli bardzo zdeterminowani aby ich impreza odbyła się i pozostawiła po sobie jak najlepsze wrażenie. Jeśli chodzi o mnie to jestem już chyba weteranem tego typu spotkań, bo zacząłem jeździć na międzynarodowe zjazdy w 2000 roku i opuściłem zaledwie kilka.
Tym razem żaden z moich klubowych kolegów nie mógł mi towarzyszyć więc zaryzykowałem podróż z kolegami, których jeszcze nie znałem. Wcześniej miałem kontakt telefoniczny z Piotrem z Gdyni, który jest posiadaczem Indiana 741 B i wraz z synem lubują się w wojskowych modelach. To już było nas dwóch. Pozostał mi jeszcze telefon do Tomka z Limanowej, którego nie trzeba było długo namawiać ( Indian Chief 346 ). Zaraz na drugi dzień dostałem odpowiedź- jadę. Zapytał o jeszcze jednego kolegę, który chętnie z nami pojedzie. Osobiście uważam, że 4 osoby, na tego typu wyprawę, to akurat. Skład został obopólnie zatwierdzony, termin wyjazdu i zakupy biletów również. Z wielką niecierpliwością czekałem na dzień wyjazdu. Motocykl przygotowany, jeszcze kilka zakupów w Decathlonie i w drogę. Tomek, jak już wspominałem, mieszka na południu Polski i ma najdalej, dlatego przyjechał do mnie wcześniej, aby rozłożyć dystans 900km na dwa dni. Rano wystartowaliśmy w stronę Gdyni. Po drodze zgarnęliśmy Konrada ( Indian Chief 348) i razem we trzech, krajową E7, podążaliśmy w kierunku portu. 400km zajęło nam cały dzień. Pogodę, jak na pierwszy dzień, mieliśmy zmienną, raz deszcz, a raz słońce. W Gdyni spotkaliśmy się z Piotrem i już w komplecie, całą czwórką, zameldowaliśmy się na promie.
Rano w Karlskronie, Szwecja przywitała nas optymistycznym chłodem i wyruszyliśmy w drogę. Mieliśmy dokładnie rozplanowaną trasę i punkt po punkcie realizowaliśmy swój plan podróży.
Dystans mieliśmy podzielony na odcinki, po mniej więcej 350-400 km . Wszystkie noclegi rezerwowaliśmy po drodze, przewidując miejsce postoju. Pogoda nas nie rozpieszczała, deszcz dawał się co raz bardziej we znaki. Po trzech dniach podróży dotarliśmy na miejsce zlotu. Do Telemark, bo tak nazywa się górzysty region Norwegi, gdzie organizatorzy postanowili zorganizować międzynarodowe spotkanie miłośników Indiana. Sama nazwa malowniczego regionu, wzięła się od stylu jazdy na nartach, który powstał w tych okolicach. Choć nie jest już używany, to ma do dziś swoich zwolenników, zwłaszcza w pokazach i zawodach w starym stylu.
Hotel górski, położony w centrum malowniczej doliny, robił wrażenie. Mieściła się tam recepcja i biuro rajdu, sala do posiłków i kilka pięter pokoi noclegowych. Oczywiście każdy mógł wybierać, pokój, lub camping pod namiot. My znaleźliśmy fajne miejsce pod namioty, w sąsiedztwie klubu duńskiego i tam wnet poczuliśmy atmosferę zlotu. Norwegia to kraj o zupełnie innej kulturze, jak nam może się wydawać. Przykładem może być prawo związane ze spożywaniem alkoholu. Jedynym miejscem, dostępnym w tym celu, jest teren wskazany przez właściciela ośrodka. Pole namiotowe może być objęte tym zakazem. Na szczęście Duńczycy wiedzieli o tym wcześniej i znaleźli takie miejsce, na którym ten zakaz nie obowiązywał.
Zlot upływał w miłej atmosferze. Rozmowy, spacery, oglądanie wszystkich motocykli ocenianie ich stanu oryginalności. (zobacz galerię) Nawet drobne zakupy na giełdzie części motocyklowych. Pogoda była w kratkę. Wykorzystałem chwilę słońca i zdecydowałem na wycieczkę motocyklową po okolicy. Pojechałem z kolegą Tomaszem, który na stałe mieszka w Norwegii i jest członkiem norweskiego klubu. Piękne tereny, które mi pokazał, zapierały dech w piersi. Jechaliśmy cały czas pod górę. Mam mocny silnik w swoim Chiefie, ale czasami musiałem redukować do jedynki, bo było tak stromo . W końcu dojechaliśmy na sam szczyt, skąd rozprzestrzeniała się piękna panorama gór, jezior, no i oczywiście małych, drewnianych domków, z dachami porośniętymi mchem. To typowy widok dla tego regionu. Dni upływały w sielankowej atmosferze, humory nam dopisywały .
Wieczór, poprzedzający nasz wyjazd, był pod znakiem spotkań. Pierwsze, to spotkanie prezydentów klubów, na którym musiałem być z racji reprezentowania naszego klubu. Podczas uroczystej kolacji rozdawano nagrody, podobnie jak to się odbywa u nas. Niestety Tomek nie zdobył nagrody za najdłuższą trasę, choć w duchu liczyłem na to. Wyprzedził go Holender, który z grupą przyjaciół pokonał dłuższy dystans. Holendrzy rzeczywiście jechali na kołach, tak jak i my, bo spotkaliśmy się razem gdzieś na stacji benzynowej w Norwegii. Nawiązaliśmy krótką rozmowę, pytając skąd jadą i czy wszystko ok. Po uroczystościach zakończenia zlotu poszliśmy grzecznie spać, bo rano mieliśmy do pokonania 400km i prognozy zapowiadały opady deszczu. Od samego rana zachmurzenie, jedziemy z momentami lepszej pogody. Plany takie same, lecz tym razem wybieramy znacznie spokojniejszą drogę, omijamy celowo autostrady.Na promie, którym płyniemy w kierunku Szwecji, dowiadujemy się od motocyklistów o oberwaniu chmury na kierunku, w którym jedziemy. Podejmujemy decyzję, że trzeba jechać, bo mamy mało czasu, aby zdążyć na prom powrotny do Polski. Po drodze rzeczywiście przeżywamy potop, jadąc po mniej uczęszczanych drogach. Szczęśliwie, wieczorem docieramy do miejsca naszego noclegu. Od rana pada. Dowiadujemy się, że nasz prom jest odwołany z powodu sztormu.
Decydujemy się nadłożyć 200 km i przenocować u znajomego Konrada, robiąc mu niespodziankę. W miasteczku Kristianstad pracował przed laty Konrad i dzięki jego znajomości topografii trafiamy bez pudła.Rano okazuje się, że mamy aktualną rezerwację na prom z poprzedniego dnia. Do pokonania mamy 200 km i przy niezłej pogodzie docieramy do Karlskrony, skąd odpływa wieczorem nasz prom.
Rano meldujemy się na polskiej ziemi i po pożegnaniu z Piotrem wsiadamy na motocykle. Jedziemy krajową 7 w kierunku Warszawy. Podróż przebiega planowo, jedziemy dobrym tempem, 60 mil/h, aż tu nagle, w okolicach Ostródy ( 200 km przed Warszawą ) słyszę jakieś odgłosy z silnika. Najpierw ciche, a później co raz głośniejsze. Jestem zmuszony zjechać na pas awaryjny. Wszyscy zjeżdżają za mną i po chwili już wiadomo, że pękł u podstawy tylny cylinder. To oznacza jedno, dalej nie da się jechać. Decyduję się na holowanie pasem awaryjnym przez Tomka. Zawsze przezornie wożę ze sobą 6m plecionej linki, bo kiedyś pamiętam, jak wracając ze zlotu w Słowenii holowałem Erwina, który miał awarię swojego 741. Dzisiaj mnie to spotkało i Tomek, swoim Chiefem, dociągnął mnie 10km do Ostródy. Tam zdecydowałem się poczekać na pomoc z domu, a chłopaki pojechali dalej. Czas gonił, bo Tomek, w sumie z Gdyni, miał do pokonania 800 km, a Konrad trochę mniej, bo 550km. To wielki wyczyn i gratulacje dla chłopaków, którzy zrobili zabytkami, w jeden dzień, taki dystans. Czekając na Janka z lawetą, na parkingu przy supermarkecie, miałem dużo czasu na podsumowanie całej wyprawy. Doszedłem do wniosku, że pomimo, że mój stary Indian nie dowiózł mnie tym razem do domu, to i tak uważam ten wyjazd za udany. Był to mój 4 wyjazd do Norwegii, 2 razy na HD i 2 razy na Indianie. Każdy z nich to nowy bagaż doświadczeń. Zawsze powtarzam, że takie podróże zawiązują nowe przyjaźnie, które zostają na całe życie. Tym razem było tak samo. Nowi koledzy sprawdzili się w 100 procentach, pomimo niezbyt przyjaznych warunków do podróżowania, jeden pomagał drugiemu. W czasie całej podróży nie było żadnych fochów, a wręcz przeciwnie, koleżeństwo umacniało się każdego dnia. Uważam, że z taką ekipą mógłbym wyruszyć w kolejną, długą motocyklową podróż. Tylko tym razem gdzieś do cieplejszych krajów. Z indiańskim pozdrowieniem
Krzysztof Pedryc